Przejdź do głównej zawartości

Albert Camus - Dżuma

Zawiera obraz:
W tym wpisie zamieszczam moje osobiste notatki z powieści "Dżuma" Alberta Camusa. Jest to dzieło, które może być świetnym punktem wyjścia do ocen które można analizować i interpretować z perspektyw filozoficznej,  psychologicznej i socjologicznej. W obliczu kryzysu, epidemii i sytuacji wyjątkowych, czytelnik może analizować, jak epidemia wpływa na psychikę jednostek oraz jak kształtuje relacje między ludźmi.
 
 
Tekst ukazuje bezsilność człowieka wobec zła, jest to obraz niezmiennych zachowań ludzi podczas kataklizmu. Camus chciał w nim ukazać absurd ludzkiego istnienia, gdzie zmagamy się ze światem aby ostatecznie umrzeć. Dżuma mówi nam o bezwzględnej walce ze złem, pomimo braku szans na zwycięstwo.
 
Warstwa dosłowna tekstu, dotyczy relacji mieszkańców Oranu na tytułową ,,Dżumę,, Narrator nie podaje nam dokładnej daty wydarzeń. W Oranie wybucha epidemia, która na 9 miesięcy zmienia całkowicie życie mieszkańców miasta. Główny bohater dr. Bernard Rieux z pasją pomaga zarażonym wszystkimi swoimi siłami o ich życie, jest to dla niego normalna powinność, zawodowe zobowiązanie.
 
Doktor Rieux ukazuje nam jak epidemia wpływa na ludzi, od początkowego udawania, niedostrzegania i dostrzegania jakby jej nie było, do ostatecznego zdominowania, terroryzowania życia mieszkańców przez dżumę.

Wśród mieszkańców są również tacy, którzy uważają epidemię za ,,Karę Bożą,, zesłaną na miasto, ze względu na występki mieszkańców Oranu. Taką postawę reprezentuje Jezuita. Dopiero zetknięcie się ze śmiercią niewinnego dziecka zabranego przez choroby doprowadza go do zmiany myślenia i podjęcia walki z chorobą. (Na którą prawdopodobnie umiera).
 
W trakcie rozwoju choroby, miasto staje się powoli pułapką, więzieniem. W tej sytuacji jedni popadają w głęboką rozpacz a inni jak np. doktor stają do heroicznej walki ze złem. Po zwycięstwie nad epidemią ludzie są już zupełnie inni. Jednocześnie naznaczeni złem, potarli się o śmierć a z drugiej wzmocnili się dzięki walce o swoje życie, człowieczeństwo. 
 
Książka pokazuje nam że zło może pojawić się wszędzie i każdej chwili. 


Dżuma jako choroba oznacza również zarazę, żywioł który w każdej chwili i nie wiadomo skąd może spaść na ludzkość. To symbol zagrożenia człowieka wobec sił na które nie ma on wpływu. 

Dżuma jako wojna - jest to oznaczenie przenośnie, wojna jest żywiołem innym niż choroba - jej sprawcami są ludzie i jest równie groźna. 

Dżuma jako zło tkwiące w człowieku - każdy nosi w sobie pierwiastek dżumy. Zło jest tak samo zaraźliwą chorobą jak dżuma. Każdy nosi z nas dżumę, nikt nie jest od niej wolny. To od nas zależy, na ile pozwolimy się jej rozwinąć.

(nie zgadzam się z koncepcją aby stawać się ,,bardziej człowiekiem,,. Bycie ,,człowiekiem,, to dla mnie ideał niewiadomego i nieokreślonego pochodzenia. Według mnie ,,Człowiek dobry,, to taki który jest odbierany przez większość w sposób ,,dobry,, czyli akceptowalny, nie sprzeciwiający się z ogólnymi normami, lecz zapytam w takim razie na co patrzy większość? Czy przypadkiem jedynym ich celem nie jest oderwać się od rzeczywistości, czy nie pragną mieć takiego samego zdania jak inni (akceptacja) i być tak samo nieszczęśliwi jak inni (większość)?)
 
 
Dżuma jest powieścią, więc moje notatki mogą być niezrozumiałe dla osób które nie czytały tej książki, jednak fragmenty które tu przedstawiam można interpretować na swój własny sposób.




To znaczy, że ludzie tu się nudzą i starają się nabrać przyzwyczajeń.

Bez wątpienia, nic dziś bardziej naturalnego niż ludzie pracujący od rana do wieczora, którzy potem przy kartach, w kawiarni i na gadaniu tracą czas, jaki pozostał im do życia.
 
Mężczyźni i kobiety albo łączą się pospiesznie w tym, co nazywa się aktem miłosnym, albo powoli przyzwyczajają się do siebie.
 
Nigdy nie jest przyjemnie chorować, ale są miasta i kraje, które podtrzymują nas w chorobie, miasta i kraje, gdzie można w pewien sposób popuścić sobie cugli.
 
Narrator tej opowieści ma więc swoje: przede wszystkim własne świadectwo, następnie świadectwa innych, skoro dzięki swej roli musiał zebrać zwierzenia wszystkich osób tej kroniki, na koniec teksty, które wpadły mu w ręce. Zamierza czerpać z nich gdy uzna to za stosowne, i użyć ich, jak mu się spodoba. 

(...) ta twarz (...) mimo śladów choroby, była wciąż twarzą młodości, może dzięki owemu uśmiechowi, który górował nad resztą.


Reakcje na szczury 
(różnorodność reakcji odzwierciedla złożoność ludzkiego spojrzenia na sytuacje kryzysowe. Niektórzy bagatelizują, inni przyjmują z dystansem, a jeszcze inni szukają praktycznych rozwiązań. To także może być odbiciem sposobów, w jakie ludzie radzą sobie z trudnościami i niepewnością):
 
 
- Co to za historia ze szczurami? - Nie wiem. To dziwne, ale minie.

(...) idź, wszystko będzie dobrze.

Szczury... - powiedział sędzia. - Tak - rzekł - to głupstwo.
 
Nigdy nie widzieliśmy nic podobnego, ot i wszystko. Ale uważam, że to ciekawe, tak na pewno ciekawe.
 
- Tak czy inaczej, doktorze, to przede wszystkim sprawa dozorcy.

W sąsiednich domach kubły na śmiecie były ich pełne. Matka doktora przyjęła wiadomość bez zdziwienia. - Takie rzeczy się zdarzają

(...) Zadaje sobie jednak pytanie, czy to sprawa poważna. Rieux nie wie, ale myśli, że służba odszczurzania powinna się tym zająć.

Rieux zapytał ojca Paneloux, co myśli o tej historii ze szczurami. - Och - rzekł ojciec - to zapewne epidemia.

Na korytarzach Rieux machinalnie patrzył w kąty i zapytał Granda, czy szczury całkiem zniknęły z jego dzielnicy. Urzędnik nic o tym nie wiedział (...) - Mam inne zmartwienia - powiedział.
 
(...) mamy co innego na głowie, odkąd mówi się o tej gorączce. Zapytał doktora, czy to sprawa poważna, i Rieux odparł, że nie wie. - To pogoda, i tyle - orzekł komisarz. Tak, to na pewno była pogoda. (38s)

(...) Niech mi pan powie, doktorze, ta przeklęta dżuma, hm, to zaczyna wyglądać poważnie. Doktor się zgodził. Tamten zaś stwierdził z niejaką wesołością: - Nie ma powodu, żeby zatrzymała się teraz. Wszystko przewróci się do góry nogami. (79s)



,,Pytanie: co robić, by nie tracić czasu? Odpowiedź: doświadczać go w całej jego rozciągłości. Środki: spędzać dni w przedpokoju u dentysty na niewygodnym krześle; przesiadywać na balkonie w niedzielne popołudnie; słuchać wykładu w języku, którego się nie rozumie; wybierać najdłuższe i najmniej wygodne marszruty kolejowe i jechać oczywiście na stojąco; stać w kolejce do okienka, gdzie sprzedają bilety do teatru, i nie wykupić swego biletu itd., itd.,, 
(Camus sugeruje, że aby nie marnować czasu, należy doświadczać go w pełni, nawet jeśli te doświadczenia mogą wydawać się banalne, nudne lub niekomfortowe. Te przykłady mają na celu podkreślenie, że nawet pozornie nieciekawe sytuacje mogą być okazją do doświadczania życia w pełni).
 
 
fragmenty Notatek Tarrou o historii ze szczurami:
Mały staruszek z przeciwka jest dziś zbity z tropu. Nie ma kotów. Znikły rzeczywiście, podniecone przez martwe szczury, które w wielkiej liczbie znajduje się na ulicach. (...)
 
W mieście zatrzymano tramwaj, ponieważ natrafiono na martwego szczura, który znalazł się tam nie wiadomo skąd. Kilka kobiet wysiadło. Szczura wyrzucono. Tramwaj ruszył dalej.
 
Nocny stróż w hotelu, który jest człowiekiem zasługującym na wiarę, powiedział mi, że spodziewa się nieszczęścia z powodu tych szczurów. <<Gdy szczury opuszczają statek...> Odpowiedziałem mu, że to prawda, jeśli idzie o statki, ale że nigdy nie sprawdzono tego, jeśli idzie o miasta. (narrator reaguje na przekonanie nocnego stróża, że opuszczanie szczurów zwiastuje nieszczęście. Narrator podważa uniwersalność tego przysłowia, sugerując, że nigdy nie sprawdzono go w kontekście miast. Ta wymiana podkreśla różnice w interpretacjach oraz zawiłości życia w mieście w obliczu epidemii) Jednakże jego przekonanie jest niezachwiane. Zapytałem, jakiego nieszczęścia należy jego zdaniem oczekiwać. Nie wie, nieszczęścia nie sposób przewidzieć. Ale nie byłby zdumiony, gdyby zdarzyło się trzęsienie ziemi. (,,Trzęsienie ziemi,, może być aluzją do niemożności przewidzenia katastrof czy nieszczęść, co jest jednym z elementów absurdu życia) Przyznałem, że to możliwe; zapytał, czy mnie to niepokoi. - Jedyna rzecz, która mnie interesuje - odparłem - to znaleźć spokój wewnętrzny. Zrozumiał mnie doskonale.
 
(...) Przy stole czeka, aż żona zajmie miejsce, siada i dwa pudle mogą się wreszcie usadowić na swych krzesłach. Nie mówi <<ty>> do żony i dzieci, recytuje uprzejmie złośliwości pod adresem swej połowicy i wygłasza zdania o charakterze ostatecznym do swych potomków. -Nicole, Nicole jest w najwyższym stopniu antypatyczna! Dziewczynka jest bliska płaczu. O to właśnie chodziło.
 
Dziś chłopiec był poruszony historią ze szczurami. Chciał coś o tym powiedzieć przy stole - Nie mówi się o szczurach przy stole, Filipie. Proszę na przyszłość nie wymawiać tego słowa.
 
Dyrektor hotelu nie może mówić o niczym innym. Jest zdenerwowany. Szczury w windzie dystyngowanego (ekskluzywnego) hotelu - to wydaje się niepojęte. Żeby go pocieszyć, powiedziałem: <<Ale to samo jest wszędzie>>. - Właśnie - odparł. - Teraz u nas jest jak wszędzie. 
(W wymianie tej dwóch postaci można dostrzec pewne różnice w interpretacji sytuacji)

To on (dyrektor) mówił mi o pierwszych wypadkach tej zdumiewającej gorączki, którą ludzie zaczynają się niepokoić. Zachorowała na nią jedna z hotelowych pokojówek. - Ale to na pewno nie jest zaraźliwe - upewnił z pośpiechem. Powiedziałem mu, że jest mi to obojętne. - Ach, pan jest fatalistą jak ja. - Nie twierdziłem nigdy nic podobnego, zresztą nie jestem fatalistą. Powiedziałem mu to...



(Rieux prosi o izolację nowych chorych) - Nic nie poradzę - rzekł Richard. - Trzeba by zarządzeń prefektury. A zresztą, z czego pan wnosi, że istnieje niebezpieczeństwo zarażenia? - Nie wnoszę z niczego, ale objawy są niepokojące. Richard uznał jednak, że ,,nie jest upoważniony,,. Wszystko, co mógł zrobić, to porozmawiać z prefektem.

Ale przez ten czas, kiedy prowadzono rozmowy, pogoda się popsuła. (...) Tylko stary pacjent doktora Rieux triumfował nad swą astmą i cieszył się tą pogodą.

(Rieux i Grand rozmowa) - Rozmawiali o przyczynach samobójstwa i Grand okazał pewną drobiazgowość w wyborze terminu. Zgodzono się w końcu na ,,kłopoty natury osobistej,,.

Komisarz nalegał na Cottarda, by powiedział, czy ma zamiar ponowić próbę samobójstwa. Cottard, ożywiając się, odrzekł że nie i że pragnie jedynie, by go zostawiono w spokoju. - Zwracam panu uwagę - rzekł komisarz zirytowanym tonem - że na razie pan zakłóca spokój innych. Ale na znak Rieux poprzestał na tym.

(...) mamy co innego na głowie, odkąd mówi się o tej gorączce. Zapytał doktora, czy to sprawa poważna, i Rieux odparł, że nie wie. - To pogoda, i tyle - orzekł komisarz. Tak, to na pewno była pogoda.
 
Prasa, tak gadatliwa podczas historii ze szczurami, nie mówiła teraz ani słowa. Szczury umierają bowiem na ulicy, a ludzie w domu. Dzienniki zaś zajmują się tylko ulicą. (...) Opinia publiczna jest święta: żadnej paniki... przede wszystkim żadnej paniki. 
(media są teraz bardziej powściągliwe lub nie chcą szerzyć paniki. Opinia publiczna jest przedstawiona jako "święta", a głównym postulatem jest brak paniki. To może być wynikiem świadomego zarządzania informacjami, aby uniknąć masowej histerii lub chaosu społecznego).
 
Niebo, choć błękitne, miało posępny blask, który łagodniał w miarę zbliżania się popołudnia - Tak - powiedział - to niemal niewiarygodne. Ale zdaje się, że to dżuma. Castel wstał i skierował się ku drzwiom. - Pan wie, co nam odpowiedzą - rzekł stary doktor. - Dżuma zniknęła lata temu z krajów o umiarkowanej temperaturze. - Cóż to znaczy zniknąć? - odparł Rieux, wzruszając ramionami. - Tak. I niech pan nie zapomina: jeszcze w Paryżu, przed dwudziestu blisko laty. Miejmy nadzieję, że tym razem nie będzie to poważniejsze niż wówczas. Ale to doprawdy niewiarygodne.

Zarazy są w istocie sprawą zwyczajną, ale z trudem się w nie wierzy, kiedy się na nas walą. Na świecie było tyle dżum, co wojen. Mimo to dżumy i wojny zastają ludzi zawsze tak samo zaskoczonych.

Kiedy wybucha wojna, ludzie powiadają: ,,To nie potrwa długo, to zbyt głupie,,. I oczywiście, wojna jest na pewno zbyt głupia, ale to nie przeszkadza jej trwać. 
 
Głupota upiera się zawsze. (...)  
(Camus zauważa, że głupota ma tendencję do upierania się. Może to oznaczać, że ludzie często trzymają się swoich błędnych przekonań, mimo dostępności informacji czy argumentów przeciwnych).
 
Rieux zapytał Granda, czy pracuje dla merostwa (miejskiego zarządu). Grand odparł, że nie; pracuje dla siebie. - O - powiedział Rieux, żeby coś powiedzieć - i praca posuwa się naprzód? - Siłą rzeczy, pracuję bowiem od lat. Choć w pewnym sensie nie widać wielkich postępów. 
(fragment mówi nam że praca wyłącznie dla własnego interesu, bez większego celu czy społecznego kontekstu, może nie przynieść satysfakcjonujących efektów. Grand stwierdza, że pracuje dla siebie, ale jednocześnie zauważa, że w pewnym sensie nie widać wielkich postępów. Można przypuścić że Camus nie był zwolennikiem altruizmu i próbuje nas subtelne ostrzec przed egoistycznym podejściem do pracy, sugerując, że praca dla dobra ogółu lub z większym celem może być bardziej wartościowa).
 
(...) A zatem nie odgrywa wielkiej roli, czy pan ją nazwie dżumą, czy febrą. Chodzi tylko o to, by nie dopuścić do zabicia połowy miasta.

Richard powiedział - Musimy wziąć na siebie odpowiedzialność i postępować tak, jak gdyby choroba była dżumą. Sformułowanie zostało gorąco przyjęte. - Taki jest również pański pogląd, drogi kolego? - zapytał Richard. - Formuła jest mi obojętna - rzekł Rieux. - Powiedzmy tylko, że nie powinniśmy postępować tak, jak gdyby połowie miasta nie groziła śmierć, bo wówczas połowa miasta zginie.  
(Rieux podkreśla konieczność podjęcia odpowiedzialności w obliczu epidemii dżumy. Mówi, że niezależnie od tego, jak postrzegamy chorobę, ważne jest działanie w celu powstrzymania jej rozprzestrzeniania się i ochrony społeczności).
 
- Ta sprzedawczyni - zauważył Grand - to prawdziwa żmija. Powiedziałem to Cottardowi, ale mi odparł, że się mylę, że ma ona swoje dobre strony, które trzeba umieć dostrzec. 

-Bakcyl jest dziwny. - O, nie podzielam pańskiego zdania - rzekł Castel. - Te bestie zawsze wyglądają oryginalnie. Ale w gruncie rzeczy niczym się od siebie nie różnią. - Tak pan przypuszcza. Ale my przecież nic nie wiemy. - Oczywiście, że przypuszczam. Wszyscy jednak jesteśmy zdani na przypuszczenia. 
(To zdanie ukazuje nam ograniczone zrozumienie rzeczywistości i absurdu egzystencji. ,,bakcyl,, jest przenośnią i odnosi się do dżumy)
 
Prze cały dzień doktor czuł rosnący zawrót głowy, którego doznawał zawsze, gdy myślał o dżumie. 
(można odczytać to w sposób, gdzie jeśli myślimy o negatywnych rzeczach to negatywnie się czujemy)
 
- Ludzie mówią o epidemii. Czy to prawda, doktorze? - Ludzie zawsze mówią, to naturalne - rzekł Rieux.

Stary astmatyk siedział wyprostowany na łóżku. Oddychał jakby lepiej i liczył groch, który przesypywał z jednego garnka do drugiego. Przywitał doktora z uradowaną miną. - A więc, doktorze, to cholera? - Skąd to panu przyszło do głowy? - Z gazety, i radio mówi to samo. - Nie, to nie cholera. - W każdym razie - rzekł stary człowiek bardzo podniecony - ci ważniacy idą na całego! - Niech pan w to nie wierzy - powiedział doktor. 
(Fragment ukazuje jak silny wpływ mają media na kształtowanie czyjegoś zdania)


2


Można powiedzieć, że od tej chwili począwszy, dżuma stała się sprawą nas wszystkich.
 
Rzeczywiście, jednym z najbardziej godnych uwagi następstw zamknięcia bram była nagła rozłąka istot do tego nieprzygotowanych. Matki i dzieci, małżeństwa, kochankowie, którzy przed kilku dniami sądzili, że rozstają się na jakiś czas, którzy całowali się na peronie naszego dworca, polecając sobie wzajem to i owo, pewni że zobaczą się za kilka dni lub najdalej za kilka tygodni, pogrążeni w głupiej ufności ludzkiej, ledwie czując ten wyjazd wśród codziennych zajęć, ujrzeli nagle, że są oddaleni od siebie bez ratunku, że nie mogą się połączyć ani skomunikować.
 
Doprawdy, trzeba było wielu dni, byśmy zdali sobie sprawę, że znajdujemy się w sytuacji bez kompromisu i że słowa takie, jak ,,układać się,, ,,grzeczność,, ,,wyjątek,, nie mają już sensu.
 
Toteż uczucie, które stanowiło nasze życie i które, jak sądziliśmy, dobrze przecież znamy, przybierało nowy wyraz.
 
Tak więc każdy musiał zgodzić się żyć z dnia na dzień, sam w obliczu nieba. Ta zupełna samotność, która mogłaby z czasem zahartować charaktery, spłyciła je wszakże z początku. 
 
Niektórzy nasi współobywatele na przykład podlegali innej niewoli, oddającej ich we władzę słońca i deszczu. Widząc ich, zdawało się, że po raz pierwszy odczuwają bezpośrednio pogodę. Z radosną miną witali zwykłe złociste światło, gdy dni deszczowe kładły grubą zasłonę na ich twarze i myśli.

Ludzie byli przede wszystkim wrażliwi na to, co naruszało ich przyzwyczajenia lub godziło w ich interesy.
 
Komunikat, że w trzecim tygodniu dżuma zabrała trzystu dwu ludzi, nie przemawiał jeszcze do wyobraźni. Po pierwsze, nie wszyscy może zmarli na dżumę. Po drugie, nikt w mieście nie wiedział, ilu ludzi w tygodniu umiera zazwyczaj. (...)
 
Pewna kawiarnia umieściła wywieszkę: ,,Alkohol zdrowiu sprzyja, zabija bakcyla,, i rozpowszechnione wśród ludności przekonanie, że alkohol chroni przed chorobami zakaźnymi, umocniło się jeszcze. Co noc około drugiej nad ranem dość pokaźna gromada pijaków wyrzuconych z lokali zapełniała ulice, wymieniając optymistyczne poglądy
 
(...) człowiek żeni się, kocha jeszcze trochę, pracuje. Pracuje tyle, że zapomina kochać.

(...) Mógł zacząć na nowo, jak zauważył Rieux. Ale cóż, nie miał już wiary.

(...) Chciał napisać list do Jeanne, żeby się usprawiedliwić. Ale to trudne - mówił. (...) W pewnej chwili powinienem był znaleźć słowa, które by ją zatrzymały, ale nie potrafiłem.
 
(...) Oczywiście, miejmy jednak mimo wszystko nadzieję, że epidemia nie potrwa długo.
 
(...) Kilku przechodniów spieszyło do odległych mieszkań. Nikt się nie uśmiechał.
 
(...) Rzekł wreszcie Rieux - ale nie rozumuje pan dobrze. Nie mogę panu dać tego zaświadczenia, ponieważ nie wiem, czy ma pan tę chorobę, czy nie, a nawet gdybym wiedział, nie mogę zaświadczyć, czy pomiędzy chwilą, kiedy wszedł pan do mego gabinetu, i chwilą, kiedy wejdzie pan do prefektury, nie zostanie pan zarażony.
 
-Wierze w to - rzekł po chwili milczenia - tak, wierzę, wbrew sobie i temu wszystkiemu, co pan mi powiedział. - Zawahał się. - Ale nie mogę się z panem zgodzić.
 
Aby walczyć z abstrakcją, trzeba trochę być do niej podobnym.

Lecz w tym, czym jedni widzieli abstrakcję, inni widzieli prawdę.
 
 
MISTYCZNE WYMYSŁY PANELOUX'A (91) 
Pod koniec tego miesiąca władze kościelne naszego miasta postawiły walczyć z dżumą własnymi środkami i zorganizowały tydzień wspólnych modlitw. (...) Tydzień modlitw miał liczne audytorium. Nie dlatego bynajmniej, że mieszkańcy Oranu byli zazwyczaj szczególnie pobożni. (...) Wielu jednak miało wciąż nadzieję, że epidemia się zatrzyma i że oni wraz z rodzinami zostaną oszczędzeni.
 
(Paneloux): ,,Bracia moi, doścignęło was nieszczęście, bracia moi, zasłużyliście na nie,,. (...) Zaraz po tym zdaniu Paneloux rzeczywiście zacytował tekst z Exodusu dotyczący dżumy w Egipcie i powiedział: ,,Po raz pierwszy ta plaga zjawiła się w historii, żeby porazić nieprzyjaciół Boga. Faraon sprzeciwił się odwiecznym zamiarom i dżuma zmusiła go, by padł na kolana. Od początku historii plaga boska rzuca do stóp Boga pysznych i ślepych. Rozważcie to i padnijcie na kolana,,.
 
,,Jeśli dziś dotknęła was dżuma, to znaczy, że chwila zastanowienia nadeszła. Sprawiedliwi mogą być bez obawy, ale słusznie drżą źli. (...) Zbyt długo ten świat paktował ze złem, zbyt długo liczył na miłosierdzie boskie. Wystarczyła skrucha i wszystko było dozwolone. A do skruchy każdy czuł się mocny. Dozna jej w odpowiedniej chwili. (...) Bóg, który tak długo pochylał nad ludźmi tego miasta twarz pełną litości, zmęczony czekaniem, zawiedziony w swej wiekuistej nadziei, odwrócił oczy. Pozbawieni światła bożego, na długo znaleźliśmy się w ciemnościach dżumy!,,.
 
(...) W tym miejscu ojciec szerzej jeszcze nakreślił patetyczny wizerunek plagi. Przywołał obraz ogromnej maczugi kołującego nad miastem, która uderza jak popadnie i wznosi się zakrwawiona, miotając krew i cierpienie ludzkie ,,dla siewu, który przygotowuje żniwo prawdy.
 
,,Tak nadeszła chwila zastanowienia. Sądziliście, że wystarczy wam odwiedzać Boga w niedzielę, abyście byli panami waszych dni. Myśleliście, że kilka razy klęknąwszy, zapłacicie mu dość za waszą zbrodniczą beztroskę. Ale Bóg nie jest letni. Te nieczęste wizyty nie wystarczały jego pożerającej czułości. Chciał was widywać dłużej, to jego sposób kochania i, prawdę mówiąc, jedyny sposób kochania. Oto dlaczego, zmęczony czekaniem na wasze przybycie, kazał pladze przyjść do was, jak przychodzi ona do wszystkich miast grzechu,, odkąd istnieje historia ludzka. Wiecie teraz, co to grzech, jak wiedzieli o tym Kain i jego synowie, ci sprzed potopu, ci z Sodomy i Gomory, faraon i Hiob, a także wszyscy przeklęci. I jak wszyscy oni  patrzycie nowymi oczami na ludzi i rzeczy od dnia, kiedy to miasto zamknęło was i plagę w swoich murach. Teraz już wiecie, więc przejdźmy do tego, co najważniejsze,,.



Na przedmieściach, pomiędzy ulicami ciągnącymi się płasko i domami, które miały tarasy, ożywienie zmalało i w tej dzielnicy, gdzie ludzie mieszkali zawsze na progach swych domów, wszystkie drzwi i okiennice były zamknięte; nie wiadomo, czy chronili się w ten sposób przed dżumą, czy przed słońcem. Jednakże z kilku domów dobiegały jęki. Dawniej, kiedy się to zdarzało, na ulicach widywano często ciekawskich, którzy pilnie nasłuchiwali. Ale po tylu alarmach serca stały się nieczułe i wszyscy przechodzili lub żyli obok skarg, jak gdyby były one naturalnym jękiem człowieka.


NOTATKI TARROU
,,Dzienniki i władze chcą przechytrzyć dżumę. Wyobrażają sobie, że odbiorą jej punkty, ponieważ sto trzydzieści jest mniejszą liczbą od dziewięciuset dziesięciu,,.

(...) Ale gdzie indziej notował, że pastylki mentolowe zniknęły z aptek, ponieważ wielu ludzi ssało je, by zabezpieczyć się przed ewentualnym zarażeniem.

(...) ,,W czasie dżumy zabrania się pluć na koty,, - taki wniosek zawierały notatki.

(nocny stróż) Liczy się zmarłych, żywych i sprawa załatwiona. Ale ta łajdacka choroba! Nawet ci, których nie tknęła, noszą ją w sercu,,.
 
Jeśli wierzyć notatkom Tarrou, stary asmatyk, z zawodu kramarz, mając pięćdziesiąt lat, doszedł do wniosku, że dosyć już zrobił. Położył się i odtąd nie wstał więcej, choć pozycja stojąca nie pogarszała choroby. Spożytkowując niewielką rentę, dożył siedemdziesięciu pięciu lat, które dźwigał wesoło. Nie znosił widoku zegarków i w całym domu nie było ani jednego. ,,Zegarek jest rzeczą drogą i głupią,, - mawiał. Obliczał czas, zwłaszcza zaś godziny posiłków - jedyne, jakie go obchodziły - za pomocą dwóch garnków, z których jeden był pełen grochu, kiedy się budził. Napełniał drugi, ziarno po ziarnku, uważnym i regularnym ruchem. W ten sposób odnajdywał punkty orientacyjne w dniu mierzonym garnkiem. ,,Po piętnastu garnkach mówił - należy mi się przekąska. To całkiem proste. 

,,Śmieją się tylko pijacy - mówił Tarrou - ci zaś za bardzo się śmieją,,
 
(Tarrou) <<Czy dżuma potrwa do jesieni? Profesor B... odpowiada: Nie>>. <<Stu dwudziestu czterech zmarłych, oto bilans dziewięćdziesiątego czwartego dnia choroby>>

(...) powstał nowy dziennik, <<Kurier Epidemii>>, który stawia sobie za zadanie: Informować naszych współobywateli o postępie lub cofaniu się choroby, dbając o największą obiektywność (...) W rzeczywistości ten dziennik ograniczył się bardzo szybko do publikowania ogłoszeń nowych preparatów, niezawodnie zapobiegających dżumie.

(...) To znaczy, że nowe serum przysłane z Paryża wydawało się mniej skuteczne niż poprzednie i że statystki poszły w górę. (...) Poprzedniego dnia zanotowano w mieście dwa wypadki nowej formy epidemii. Była to dżuma płucna.

- Czy boisz się, matko? - W moim wieku nie zna się wielkich obaw.

Tym ludziom brak wyobraźni. Nigdy nie są na wysokości zarazy, zaś środki, jakie wymyślają, są zaledwie na miarę kataru.

-Wolałbym, żeby to byli wolni ludzie. - Ja również. Ale właściwie dlaczego? - Mam wstręt do wyroków śmierci. Rieux spojrzał na Tarrou. - A więc? - powiedział. - A więc mam plan organizacji ochotniczym oddziałów sanitarnych.

Tarrou patrzył na niego szarymi i spokojnymi oczami.

-Co pan myśli o kazaniu Paneloux, doktorze? Pytanie było postawione w sposób naturalny i Rieux odpowiedział na nie tak samo: - Zbyt długo przebywałem w szpitalach, by sympatyzować z ideą kolektywnej kary. Ale pan wie, że chrześcijanie czasem tak mówią, myśląc inaczej. Są lepsi, niż się wydają.

-Czy pan wierzy w Boga, doktorze? Pytanie znów było postawione w sposób naturalny. Tym razem jednak Rieux się zawahał. - Nie, ale cóż to znaczy? Jestem w ciemności i próbuję widzieć jasno. Już od dawna przestałem to uważać za oryginalne.
 
- A więc - powiedział Tarrou. - Dlaczego okazuje pan tyle poświęcenia, jeśli nie wierzy pan w Boga? (...) Nie wychodząc z cienia, doktor odparł, że dał już odpowiedź, że gdyby wierzył we wszechmogącego Boga, przestałby leczyć ludzi, zostawiając Bogu tę troskę. Ale ponieważ nikt na świecie, nawet Paneloux, choć sądzi, że w Boga wierzy, nie wierzy w niego w taki sposób, ponieważ nikt nie poddaje się całkowicie, on, Rieux, myśli, że tu przynajmniej jest na drodze prawdy, skoro walczy przeciw światu takiemu, jaki jest.
 
(...) Nie wiem, co mnie czeka i co nastąpi po tym wszystkim. Na razie są chorzy i trzeba ich leczyć. Potem oni zastanowią się i ja także. Ale najpilniejszą sprawą jest ich leczyć. Bronie ich, jak mogę, to wszystko. 

- Przeciw czemu? (...) - Nie wiem, przysięgam panu, że nie wiem. Kiedy wybrałem ten zawód, był to wybór w pewien sposób abstrakcyjny; bo chciałem być lekarzem, bo jest to zawód jak każdy inny, jeden z tych, który wybierają młodzi ludzie. Może także dlatego, że nastręczał szczególnie trudności dla syna robotnika jak ja. A potem zobaczyłem, jak się umiera. Czy pan wie, że są ludzie, którzy nie zgadzają się na śmierć? Czy słyszał pan kiedy kobietę krzyczącą: ,,Nigdy!,, w chwili śmierci? Ja słyszałem. I zrozumiałem wtedy, że nie będę mógl się do tego przyzwyczaić. Byłem wówczas młody i zdawało mi się, że moja niechęć godzi w porządek świata. Potem stałem się bardziej skromny. Po prostu nie jestem wciąż przyzwyczajony do widoku śmierci. Nie wiem nic więcej.. Ale w końcu... (...) - jest to sprawa, którą człowiek taki jak pan potrafi zrozumieć; skoro jednak śmierć ustanawia porządek świata, może lepiej jest dla Boga, że nie wierzy się w niego i walczy ze wszystkich sił ze śmiercią, nie wnosząc oczu ku temu niebu, gdzie on milczy.
 
(...) Ale pańskie zwycięstwa zawsze będą tymczasowe, tylko tyle. - Zawsze, wiem o tym! Ale to nie powód, żeby zaniechać walki.

- Kto pana tego wszystkiego nauczył, doktorze? Odpowiedź padła natychmiast: - Bieda.
 
- No więc - powiedział  co pana skłania do zajmowania się tym wszystkim? - Nie wiem. Może moja postawa. - To znaczy? - Zrozumienie.
 
Pozwala się bowiem wówczas przypuszczać, że piękne czyny mają tak wysoką cenę dlatego, że są rzadkie, gdy niegodziwość i obojętność bywają znacznie częściej motorami działań ludzkich.
 
Zło na świecie płynie niemal zawsze z niewiedzy, dobra zaś wola może wyrządzić tyleż szkód co niegodziwość, jeśli nie jest oświecona. Ludzie są raczej dobrzy niż źli i w gruncie rzeczy nie o to chodzi. Ale nie wiedzą w mniejszym lub większym stopniu; jeśli zaś mowa o tym, co nazywa się cnotą lub występkiem, najbardziej rozpaczliwym występkiem jest niewiedza, która mniema, że wie wszystko, i czuje się wówczas upoważniona do zabijania. Dusza mordercy jest ślepa i nie ma prawdziwej dobroci ani miłości bez największej jasności widzenia. (brak zrozumienia prowadzi do przemocy i okrucieństwa).
 
(...) Ale nie gratuluje się nauczycielowi, jeśli uczy, że dwa i dwa to cztery. Można by m u pogratulować może, że wybrał ten piękny zawód. 
 
Wielu nowych moralistów w naszym mieście twierdziło wówczas, że nic tu nie pomoże i że trzeba paść na kolana. Tarrou, Rieux i ich przyjaciele mogli powiedzieć to lub owo, ale wniosek był zawsze jeden: trzeba walczyć w taki czy inny sposób i nie padać na kolana. Cała rzecz polegała na tym, by nie pozwolić umrzeć i zaznać ostatecznej rozłąki możliwie wielkie liczbie ludzi, a jednym środkiem była walka z dżumą. 
 
 
PERFEKCJONIZM GRANDA
,,W piękny ranek majowy smukła amazonka, siedząc na wspaniałej kasztance, jechała kwitnącymi alejami Lasku Bulońskiego,,. - Prawda - powiedział Grand - że tak widać ją lepiej, i wolę ,,ranek majowy,, ,ponieważ ,,poranek majowy,, wydłuża nieco kłus. Następnie pochłonął go przymiotnik ,,wspaniała,,. Sądził, że nie jest dosyć wymowny, i szukał słowa określającego lepiej pyszną klacz, którą sobie wyobrażał. ,,Tłusta,, nie pasowało, przymiotnik był konkretny, ale nieco pogardliwy. ,,Lśniąca,, kusiło go przez chwilę, ale nie godziło się z rytmem. Pewnego wieczora oznajmił triumfalnie, że znalazł. ,,Czarna kasztanka,,. Uważał, że czerń dyskretnie mówi o elegancji. (...) - Kasztanka to nie rasa konia, ale kolor. - Jaki kolor? - W każdym razie nie czarny. Grand był bardzo wzruszony. - Dziękuje - powiedział - na szczęście jest pan blisko. Ale pan widzi, jakie to trudne.

,,Tylko artyści umieją patrzeć,,.

,,Nareszcie widać te aleje, czuje się je. Kapelusze z głów, panowie!,, Przeczytał triumfalnie zdanie: ,,W piękny rynek majowy smukła amazonka, siedząc na okazałej kasztance, jechała pełnymi kwiatów alejami Lasku Bulońskiego,,. Ale gdy przeczytał zdanie głośno, zakończenie zabrzmiało mu zbyt ciężko i Grand się zająknął. Usiadł z przygnębioną miną.
 
Rozważył też możliwość napisania: ,,Aleje Lasku pełne kwiatów,,. Ale ,,Lasek,, sterczący w środku był dla niego niby cierń w ciele. Doprawdy, w pewne wieczory wydawał się bardziej zmęczony niż Rieux. 


(...) -Czy jest pan tego pewien? - zapytał Rambert. - Tak, skoro mi proponowano. - I pan nie skorzystał? - Niech pan nie będzie nieufny - powiedział Cottard z dobroduszną miną - nie skorzystałem, ponieważ nie mam ochoty wyjechać. Mam swoje powody. Dodał po chwili milczenia: - Pan mnie nie pyta, jakie są te powody? - Przypuszczam - rzekł Rambert - że to nie moja rzecz.
 
(...) Tarrou i Rieux rozmawiali o niespodziewanym wyzdrowieniu pacjenta w szpitalu Rieux. - Jeden na dziesięciu. Miał szczęście - mówił Tarrou. - Tak - rzekł Cottard - ale to nie była dżuma. Zapewniano go, że to była jednak dżuma.
 
- To poważna sprawa? - zapytał Tarrou. - Zależy, co pan przez to rozumie. W każdym razie nie jest to morderstwo.
 
Gdy płyta była w połowie, usłyszeli odgłos dwóch odległych wystrzałów. - Pies albo ucieczka - rzekł.    

Żyć i umierać dla tego, co się kocha, tylko to mnie interesuje.

Ta myśl może wydawać się śmieszna, ale jedyny sposób walki z dżumą to uczciwość. (...) Nie wiem, czym uczciwość jest w ogóle. Ale w moim wypadku polega na wykonywaniu zawodu.

W istocie jednak wówczas, w połowie sierpnia, dżuma przysłoniła wszystko. Nie było już losów indywidualnych, ale wspólna historia, to znaczy dżuma i uczucia, których doznawali wszyscy.

I jest rzeczą jasną, że nie myśl o więzieniu powstrzymywała wówczas tych nieszczęśników, ale pewność, wspólna wszystkim mieszkańcom, że kara aresztu równa się karze śmierci ze względu na nadmierną śmiertelność, jaką zanotowano w miejskim więzieniu.
 
Te wypadki zmusiły władze, by prócz stanu dżumy ogłosiły stan oblężenia i wprowadziły odpowiednie prawa. Rozstrzelano dwóch złodziei, ale jest rzeczą wątpliwą, czy podziałało to na innych, ponieważ wśród tylu zmarłych te dwie egzekucje minęły niezauważone; była to kropla wody w morzu.
 
 
CIAŁA
Z początku ceremonie pogrzebowe cechował pośpiech. Uproszczono wszystkie formalności i zniesiono w ogóle uroczyste pogrzeby. Chorzy umierali z dala od swych rodzin, nie wolno było czuwać przy nich zgodnie z rytuałem. (...) Ksiądz przyjmował ciało, zniesiono bowiem nabożeństwa żałobne w kościołach. Wśród modlitw wyjmowano trumnę, związywano ją sznurem, wleczono, trumna ześlizgiwała się, uderzała o dno, ksiądz machał kropidłem (...) Ambulans odjeżdżał nieco wcześniej do dezynfekcji i podczas gdy glina z łopat spadała coraz bardziej głucho, rodzina szybko wsiadała do taksówki. W kwadrans później była już w domu. W ten sposób wszystko odbywało się rzeczywiście z maksimum szybkości i minimum ryzyka.
 
Trumien bowiem było wciąż mniej, brakowało płótna na całuny i miejsca na cmentarzu. Trzeba się było zastanowić. ...(...)
 
Mimo tych sukcesów administracji nieprzyjemny teraz charakter formalności skłonił prefekturę do usunięcia krewnych z ceremonii. Tolerowano jedynie ich obecność u bram cmentarza, ale też nieoficjalnie.
 
Jeśli chodzi bowiem o ostatni obrządek, rzecz się nieco zmieniła. Przy końcu cmentarza, na nagiej przestrzeni porośniętej mastykowcami wykopano dwa olbrzymie doły. Jeden dół był dla mężczyzn, drugi dla kobiet. Pod tym względem administracja szanowała konwenanse i dopiero znacznie później ten ostatni wstyd znikł siłą rzeczy i grzebano jak popadło, jednych na drugich, mężczyzn i kobiety, nie troszcząc się o przyzwoitość. Na szczęście ów ostateczny zamęt towarzyszył tylko ostatnim chwilom zarazy.
 
Kiedy ambulans zakończył już swoje podróże, wychodził orszak z noszami, zsuwano w głąb obnażone i poskręcane ciała, jedne obok drugich, i natychmiast pokrywano je niegaszonym wapnem, potem ziemią, ale tylko do pewnego poziomu, by oszczędzić miejsca dla przyszłych gości. Nazajutrz proszono krewnych o złożenie podpisu w rejestrze, co świadczyło o różnicy między ludźmi a na przykład psami: kontrola zawsze była możliwa.
 
Wielu sanitariuszy i grabarzy, wpierw zawodowych, potem prygodnych, zmarło na dżumę.

Od sierpnia dżuma trzymała się na takim poziomie, że nagromadzenie ofiar przewyższało znacznie możliwości, jakimi dysponował nasz mały cmentarz. Na próżno zburzono część muru i otwarto dla martwych wolne miejsce na otaczających terenach.

Ciała wrzucano pospiesznie do dołów. Jeszcze nie doleciały do dna, gdy łopaty wapna spadały na twarze i ziemia pokrywała je anonimowo w owych jamach, które drążono coraz głębiej.

Wkrótce zmarłych na dżumę trzeba było odwozić do krematorium. Ale teraz musiano użyć starego pieca do spopielenia zwłok, który znajdował się we wschodniej stronie miasta za bramami.

W każdym razie przez pierwsze dni cięzki i mdlący opar unosił się z rana nad wschodnimi dzielnicami miasta. Według opinii lekarzy te wyziewy, choć nieprzyjemne, nie mogły zaszkodzić nikomu. (...) gdy wiał wielki wiatr, nieokreślony zapach idący od wschodu przypominał im, że zapanował nowy porządek i że płomienie dżumy pożerają co wieczór złożoną sobie daninę.

Rieux wiedział, że obmyślano rozpaczliwe sposoby, jak wrzucanie trupów do morza, i wyobrażał sobie z łatwością straszliwą pianę na niebieskiej wodzie. Wiedział również, że jeżeli statystyki będą szły w górę, żadna, najdoskonalsza nawet organizacja nie potrafi przeszkodzić temu, by ludzie wbrew prefekturze umierali gromadnie i gnili na ulicach, i że miasto zobaczy, jak na placach publicznych umierających będą się czepiać żywych, słuszną nienawiść łącząc z głupią nadzieją.


We wspomnieniu ludzi, którzy je przeżyli, straszne dni dżumy nie ukazują się jako wielkie i okrutne płomienie, lecz raczej jako niekończące się dreptanie, miażdżące wszystko po drodze.


ŻYCIE OBYWATELI
Czy nasi współobywatele, a przynajmniej ci, który najbardziej cierpieli wskutek tej rozłąki, przyzwyczaili się do sytuacji? Nie byłoby zupełnie słuszne tak twierdzić. Dla doskonałości należałoby powiedzieć, że zarówno moralne, jak i fizyczne cierpieli, ponieważ stracili poczucie wszelkiej cielesności. Na początku dżumy pamiętali bardzo dobrze istotę, którą stracili, i czuli żal. Ale jeśli pamiętali wyraźnie kochaną twarz, jej śmiech, dzień, który wydawał im się teraz szczęśliwy, wyobrażali sobie z trudem, co ów drugi może robić o tej godzinie, kiedy go przywołują, i w miejscach teraz tak odległych. (...) W drugim stadium dżumy stracili również pamięć. Nie zapomnieli tej twarzy, ale, co wychodzi na jedno, twarz stawała się bezcielesna, nie dostrzegali jej w sobie.

Nikt u nas nie miał już wielkich uczuć.

(...) przyzwyczajenie się do rozpaczy jest gorsze niż sama rozpacz.

Pozbawieni pamięci i nadziei, ulokowali się w teraźniejszości. Doprawdy wszystko stało się dla nich teraźniejszością. Dżuma odebrała wszystkim siłę miłości, a nawet przyjaźni, trzeba to powiedzieć. Miłość bowiem żąda odrobiny przyszłości, a myśmy mieli tylko chwilę.

Inni doświadczali również nagłego odrodzenia.

(...) teraz, na odwrót, interesowali się tym, co interesowało innych, ich myśli były myślami ogólnymi i nawet miłość przybrała dla nich twarz najbardziej abstrakcyjną.

Jak wyglądali ci rozłączeni? Cóż, to proste, wyglądali nijako. Albo, jjesli kto woli, wyglądali tak jak wszyscy. (...) Można było widzieć, na przykład, jak najbardziej inteligentni spośród nich udawali, że w gazetach lub audycjach radiowych szukają jak wszyscy racji, aby uwierzyć w rychły koniec dżumy; i jak doznawali złudnych nadziei czy nieuzasadnionych obaw przy lekturze rozważań, które jakiś dziennikarz napisał na chybił trafił, ziewając z nudy.

Dżuma zniosła sądy wartościujące. Było to widoczne, nikogo bowiem nie interesowała na przykład jakość ubrań czy jedzenia, które kupował. Akceptowano wszystko hurtem.
 
Nasza miłość na pewno wciąż trwała, ale po prostu była bezużyteczna, ciężka do udźwignięcia, bezwładna w nas, jałowa jak zbrodnia lub potępienie. Była tylko cierpliwością bez przyszłości i upartym czekaniem. 

Rieux i jego przyjaciele zrozumieli wówczas, jak bardzo byli zmęczeni. (...) Ci ludzie na przykład, którzy aż dotąd okazywali tak żywe zainteresowanie wszystkimi nowinami dotyczącymi dżumy, nie zwracali już na nie żadnej uwagi.

(Rambert) Nie potrafił jednak podać tygodniowej liczby ofiar dżumy, nie wiedział w istocie, czy choroba rozwija się, czy cofa. I mimo wszystko spodziewał się rychłej ucieczki.


Żony chwytały go za przegub ręki, krzycząc: ,,Doktorze, niech go pan uratuje!,,. Ale nie po to był tutaj, żeby ratować, był po to, żeby zarządzić izolację. Do czego służyła nienawiść, którą czytał na twarzach? ,,Pan nie ma serca,, - powiedziano mu pewnego dnia. Ależ tak, miał serce. Służyło mu do tego, by mógł wytrzymać dwadzieścia godzin na dobę, podczas których widział, jak umierają ludzie stworzeni do życia. Służyło mu do tego, by mógł rozpoczynać każdego dnia na nowo. Na to miał dość serca. Jak to serce mogło dać życie?

Ale człowiek, który śpi tylko cztery godziny, nie jest sentymentalny. Widzi rzeczy takimi, jakimi są, to znaczy wedle sprawiedliwości, ohydnej i śmiechu wartej sprawiedliwości. I tamci, skazani, czują to również.

(Cottard ,Tarrou) ,,Na próżno powiedziałem mu, że jedyny sposób, by nie być oddzielonym od innych, to czyste sumienie; spojrzał na mnie złośliwie i rzekł: <<W takim razie nikt nie jest nigdy z nikim. - I potem: - Może pan być tego pewien, powiadam panu. Jedyny sposób, żeby ludzie byli razem, to zesłać im dżumę. Niech pan rozejrzy się wokół siebie>>.

(Cottard) Słowem,, dżuma mu dogadza. Z człowieka samotnego, który samotnym być nie chciał, czyni współwinowajcę.

<<Słyszy pan, co mówią: po dżumie zrobię to, po dżumie zrobię tamto... Zatruwają sobie życie, zamiast zachować spokój. Nie zdają sobie nawet sprawy ze swych korzyści. Czy mógłbym powiedzieć: po moim aresztowaniu zrobię to lub tamto? Aresztowanie to początek, a nie koniec. Podczas gdy dżuma... Chce pan znać moje zdanie? Są nieszczęśliwi, ponieważ nie zgadzają się na swój los. Wiem, co mówię>>.
 
nieufność z kolei oddala jednych od drugich. Wiedzą zbyt dobrze, że nie wolno mieć zaufania do sąsiada, który bez twojej wiedzy może ci przynieść dżumę i skorzystać z twojej nieuwagi, by cię zarazić.

- Dlaczego nie przeszkadza mi pan wyjechać? Ma pan przecież sposoby. Rieux skinął głową zwykłym sobie ruchem i powiedział, że to sprawa Ramberta, że Rambert wybrał szczęście. (...) - Jeśli tak, dlaczego mówi mi pan, żebym się spieszył? Z kolei Rieux się uśmiechnął. - Dlatego że ja może również mam ochotę uczynić coś dla szczęścia.

(stara Hiszpanka) Czasem pytała go, czy nie boi się, że zarazi żonę dżumą. Rambert odpowiadał, że jest pewne ryzyko, ale w końcu niewielkie, zostając zaś w mieście, ryzykuje, że będą rozdzieleni na zawsze. (...) - Ładna? - Chyba tak. - Ach - powiedziała - to dlatego. Rambert zastanawiał się. Na pewno dlatego, ale niemożliwe, żeby tylko dlatego. - Pan nie wierzy w Pana Boga? - pytała stara, która chodziła co dzień na mszę. Rambert przyznał, że nie, i stara powiedziała znów, że to dlatego. - Musi pan do niej wrócić, ma pan rację. W przeciwnym razie co panu zostaje?

(...) - W moim wieku siłą rzeczy jest się szczerym. Kłamstwo jest zbyt męczące.


RAMBERT ZOSTAJE
- Doktorze - powiedział Rambert - nie wyjeżdżam i chcę zostać z wami.
 (...) - Nie chodzi o to - powiedział Rambert. - Zawsze myślałem, że jestem obcy w tym mieście i że nie mam tu z wami nic wspólnego. Ale teraz, kiedy zobaczyłem to, co zobaczyłem, wiem, że jestem stąd, czy chcę tego, czy nie chcę. Ta sprawa dotyczy nas wszystkich.

- Nic w świecie nie jest warte, żeby człowiek odwrócił się od tego, co kocha. A jednak ja także się odwracam, sam nie wiedząc dlaczego. (wynik trudności życiowych, emocjonalnych).
 
 
CHOROBA DZIECKA
W przeddzień wizyty Castela u Rieux zachorował synek pana Othona i cała rodzina miała rozpocząć kwarantanne. Matkę, która niedawno skończyła poprzednią, po raz drugi czekała izolacja. (...) Rieux starał się nie patrzeć na matkę, która ciągle przyciskała chusteczkę do ust. (...) - Bardzo mi przykro. Powinna pani przygotować trochcę rzeczy. Pani wie, co to jest. Pani Othon stała w osłupieniu. Patrzyła na podłogę.
 
Choroba zżerała małe ciało niestawiające żadnego oporu. Bolesne, choć ledwie uformowane małe dymienice unieruchamiały stawy wątłych członków. 
 
Doktor ściskał mocno poręcz łózka, na którym jęczało dziecko. Nie spuszczał oka z małego chorego, który wyprężył się nagle i z zębami znowu zaciśniętymi zgiął się nieco w pasie, rozsuwając z wolna ręce i nogi
 
(Rieux i Tarrou) widzieli już umierające dzieci, od miesięcy bowiem terror nie czynił wyboru, ale nigdy jeszcze nie śledzili ich cierpień minuta po minucie, tak jak teraz. Oczywiście ból, którym karano tych niewinnych, zawsze wydawał się im tym, czym był w istocie, to znaczy zjawiskiem gorszącym.

W tej chwili dziecko, jakby ukąszone w żołądek, zgięło się znowu z piskliwym jękiem. Tak zgięte pozostało przez długie sekundy, wstrząsane dreszczami i konwulsyjnym drżeniem, jak gdyby jego kruchy szkielet uginał się pod wściekłym wiatrem dżumy i trzeszczał od wzmagających się podmuchów gorączki.

Paneloux patrzył na te usta dziecięce, splamione chorobą, pełne krzyku wszystkich wieków. Osunął się na kolana i nikt się nie zdziwił, słysząc, jak mówi głosem trochę zduszonym, lecz wyraźnym, na tle bezimiennej i nieustającej skargi: ,,Boże mój, uratuj to dziecko,,. Ale dziecko krzyczało nadal i chorzy wokół niego poruszyli się.

- Ach, ten przynajmniej był niewinny, ksiądz wie o tym dobrze!


ROZMOWA KSIĘDZA I DOKTORA
(...) - Rozumiem - szepnął Paneloux. - To budzi bunt, ponieważ przekracza naszą miarę. Ale może powinniśmy kochać to, czego nie umiemy pojąć. Rieux wyprostował się nagle. Patrzył na Paneloux z całą siłą i namiętnością, do jakich był zdolny, i potrząsnął głową. - Nie, mój ocze - powiedział. - Inaczej rozumiem miłość. I nigdy nie będę kochał tego świata, gdzie dzieci są torturowane. Po twarzy Paneloux przemknął cień przerażenia.

Rieux: Lecz nie chce spierać się z księdzem. Pracujemy razem w imię czegoś, co łączy nas ponad bluźnierstwami i modlitwami. Tylko to jest ważne. (...) - Tak - powiedział Paneloux - tak, pan również pracuje dla zbawienia człowieka. Rieux próbował się uśmiechnąć. - Zbawienie człowieka to zbyt wielkie słowo dla mnie. Nie idę tak daleko. Interesuje mnie jego zdrowie, przede wszystkim zdrowie.

(...) Paneloux wyciągnął rękę i rzekł ze smutkiem: - A jednak nie przekonałem pana. - Cóż to ma za znaczenie? - powiedział Rieux. - Nienawidzę śmierci i zła, ksiądz wie o tym dobrze.
 
Paneloux mówił tonem łagodniejszym, z większym namysłem niż za pierwszym razem i zebrani zauważyli kilkakrotnie, że z wachaniem dobiera słowa. Rzecz ciekawsza jeszcze, że nie mówił już ,,wy,, ,ale ,,my,,.
 
To, co ojciec Paneloux mówił już z tego samego miejsca, pozostaje prawdą - przynajmniej takie jest jego przekonanie.
 
Oczywiście jest dobro i zło i na ogół można sobie wytłumaczyć łatwo, co je dzieli. Ale trudność rozpoczyna się wewnątrz zła. Na przykład bywało zło z pozoru koniecznie i zło z pozoru bezużyteczne. (...) Jeśli jest bowiem sprawiedliwe, że piorun uderza w niedowiarka, nie można zrozumieć cierpień dziecka.
 
Wygodnie byłoby mu (Panelouxowi) powiedzieć, że rozkosze czekające dziecko mogą wynagrodzić jego cierpienia, ale doprawdy nic o tym nie wie. 


Nie należy słuchać tych moralistów, którzy powiadają, że trzeba paść na kolana i poniechać wszystkiego. Trzeba tylko iśc naprzód w ciemnościach, trochę na oślep i próbować czynić dobrze. 

Bracia moi - rzekł wreszcie Paneloux, oznajmiając, że kończy - miłość do Boga jest trudną miłością. Zakłada całkowite wyrzeczenie się samego siebie i pogardę dla własnej osoby. Ale tylko ta miłość może zmazać cierpienie i śmierć dzieci, tylko ona czyni ich śmierć konieczną, nie można jej bowiem rozumieć, można jej tylko chcieć. (...)
 
- Paneloux ma rację - powiedział Tarrou. - Kiedy niewinnośc ma wyłupione oczy, chrześcijanin musi stracić wiarę albo zgodzić się na to, że sam będzie miał wyłupione oczy. 
 
 
śmierć KSIĘDZA
(Paneloux w momencie gdy jego zdrowie zaczęło się pogarszać): (...) Potem powiedział z wysiłkiem, tak że trudno było stwierdzić, czy mówi ze smutkiem, czy nie: - Dziękuję. Ale zakonnicy nie mają przyjaciół. Wszystko złożyli w Bogu. 
 
Gorączka poszła w górę. Kaszel stawał się bardziej głuchy i torturował chorego przez cały dzień. Wieczorem wreszcie ojciec wykrztusił z siebie duszącą go watę. Była czerwona. Wśród zgiełku gorączki Paneloux nadal patrzył obojętnie i kiedy nazajutrz znaleziono go martwego, na wpół wychylonego z łóżka, jego spojrzenie nic nie wyrażało. Napisano na karcie kontrolnej: ,,Wypadek wątpliwy,,.


Był to dzień, w którym próbowano wynagrodzić zmarłemu osamotnienie i niepamięć długich miesięcy. Ale tego roku nikt nie chciał myśleć o zmarłych. Właśnie dlatego, że myślano o nich zbyt wiele. 


trauma Tarrou i ojciec
Myślę, że był winien rzeczywiście, mniejsza czego. Ale ten mały mężczyzna o rudym i skąpym zaroście, lat około trzydziestu, wydawał się tak zdecydowany, żeby się do wszystkiego przyznać, tak szczerze przerażony tym, co zrobił i co jemu zrobią, że po kilku minutach nie mogłem oderwać od niego oczu. Wyglądał jak sowa spłoszona zbyt żywym światłem. Węzeł jego krawata nie przylegał dokładnie do kołnierzyka. Odgryzał sobie paznokcie u jednej ręki, u prawej... Krótko mówiąc, nie muszę podkreślać; zrozumiał pan, że był to żywy człowiek. Ale ja zdałem sobie z tego sprawę nagle, dotychczas bowiem patrzyłem na niego, używając wygodniej szufladki <<Oskarżony>>.

Nie słyszałem niemal nic, czułem, że chcą zabić tego żywego człowieka, i jakiś straszny instynkt, jak fala, niósł mnie ku niemu z rodzajem upartego zaślepienia. Ocknąłem się naprawdę dopiero wtedy, gdy mój ojciec rozpoczął mowę oskarżycielską.

(...) I zrozumiałem, że w imieniu społeczeństwa żąda śmierci tego człowieka, żąda nawet, żeby ścięto mu głowę. Co prawda powiedział tylko: <<Ta głowa powinna spaść>>. Ale w końcu różnica jest niewielka.

(...) Powiedzmy od razu, że ojciec kazał mnie szukać, że przyszedłem do niego, że nic nie wyjaśniając, powiedziałem mu spokojnie, iż zabiję się, jesli mnie zmusi do powrotu.

Sądziłem że społeczeństwo, w którym żyję, opiera się na karze śmierci i że walcząc przeciw niemu, zwalczam morderstwo. Wierzyłem w to, inni mi mówili to samo i w końcu było to w znacznej mierze prawdą.
 
Ale mówiono mi, że trzeba tych kilka trupów, aby powstał świat, gdzie nie zabija się nikogo. Było to w pewien sposób prawdziwe, a zresztą, może nie potrafię uznawać prawd tego rodzaju.
      
Czy wie pan, że z tak małej odległości rozstrzeliwujący koncentrują ogień na okolicy serca i wielkimi nabojami robią dziurę, w którą można by włożyć pięść? Nie, pan tego nie wie, ponieważ są to szczegóły, o których się nie mówi.
 
Sen ludzi to rzecz bardziej święta niż życie dla zadżumionych. Nie należy mącić snu zacnym ludziom. (sen jest jednym z niewielu ucieczek czy ukojeniem dla tych, którzy są dotknięci dżumą).
 
wiem już, że wszyscy żyjemy w dżumie i straciłem spokój. (...) Pewne jest jedynie, że należy zrobić wszystko, żeby nie być zadżumionym, i to tylko może nam dać nadzieję spokoju lub, w braku spokoju, nadzieję dobrej śmierci.
 
Dlatego też ta epidemia niczego mnie nie uczy prócz tego, że trzeba z nią walczyć (...)
 
każdy nosi w sobie dżumę, nikt bowiem, nie, nikt na świecie nie jest od niej wolny. I trzeba czuwać nad sobą nieustannie, żeby w chwili roztargnienia nie tchnąć dżumy w twarz drugiego człowieka i żeby go nie zakazić.
 
Uczciwy człowiek, który nie zaraża niemal nikogo, to człowiek możliwie najmniej roztargniony. A trzeba woli i napięcia, żeby nie ulec nigdy roztargnieniu!
 
Stąd zmęczenie wszystkich, ponieważ wszyscy są trochę zadżumieni. 

Powiadam tylko, że są na tej ziemi zarazy i ofiary i że trzeba, o ile to możliwe, nie zgodzić się na udział w zarazie. (243)
 
- Krótko mówiąc - powiedział Tarrou z prostotą - chciałbym wiedzieć, jak stać się świętym; tylko to mnie interesuje. - Ale pan nie wierzy w Boga. - Właśnie. Znam dziś tylko jedno konkretne zagadnienie: czy można być świętym bez Boga.


GRAND perfekcyjnie ZMARTWYCHWSTAJE
,,Jeśli wyjdę z tego, kapelusze z głów, panowie!,, (xd)
 
Tarrou podał mu kartki, które Grand przycisnał do siebie, nie patrząc na nie; potem wręczył je doktorowi, prosząc gestem, żeby przeczytał. Był to niewielki rekopis składający się z pięćdziesięciu stronic. Doktor przerzucił je i zrozumiał, że wszystkie te kartki zawierają to samo zdanie, nieskończoną liczbę razy przepisane, przerobione, wzbogacone lub zubożone. Wciąż obok siebie maj, amazonka i aleje Lasku w coraz to innym układzie. Rękopis zawierał również wyjaśnienia, czasem niepomiernie długie, oraz warianty. 
 
Ale u końca ostatniej stronicy staranna ręka napisała świeżym jeszcze atramentem: ,,Moja droga Jeanne, dziś jest Boże Narodzenie...,,. Nad tym, troskliwie wykaligrafowana, widniała ostatnia wersja zdania. - Niech pan przeczyta - powiedział Grand. I Rieux przeczytał. ,,W piękny poranek majowy smukła amazonka, siedząc na wspaniałej kasztance, jechała wśród kwiatów alejami Lasku...,, - Czy dobrze? - zapytał stary gorączkowo. Rieux nie podniósł na niego oczu. - Ach! - rzekł Grand podniecony. - Wiem, wiem. Piękny, piękny, to nie jest właściwe słowo. Rieux ujął jego rękę leżącą na kołdrze. - Niech pan da spokój, doktorze. Nie będę miał czasu... Jego pierś uniosła się z trudem; nagle krzyknął: - Niech pan to spali!
 
(Grand już prawie umiera, ale chyba zapomniał że musi dopisać zdanie): - Ach, doktorze - powiedział urzędnik - nie miałem racji. Ale zacznę na nowo. Pamiętam wszystko, zobaczy pan. - Poczekajmy - rzekł Rieux do Tarrou. Ale w południe nic się nie zmieniło. Wieczorem można było uważać, że Grand jest uratowany. Rieux nie rozumiał nic z tego zmartwychwstania.
 
 
KOLEJNE SZCZURY i zdrowie
Z końcem tygodnia stary astmatyk przyjął doktora ze wszelkimi oznakami wielkiego wzburzenia. - Proszę - mówił - wychodzą znowu. - Kto? - No, szczury! (...) Widział dwa żywe szczury, które przyszły do mieszkania przez drzwi od ulicy. Sąsiedzi donieśli mu, że u nich także pojawiły się szczury. Na strychach znowu słychać było dźwięki zapomniane od miesięcy. 
 
Chociaż to nagłe cofnięcie się choroby było niespodziane, nasi współobywatele nie spieszyli się z radością. Minione miesiące, budząc w nich coraz większe pragnienie wyzwolenia, nauczyły ich ostrożności i przyzwyczaiły coraz mniej liczyć na szybki koniec epidemii.

(...) zapewniali wówczas z pośpiechem, że mimo wszystko wyzwolenie nie nastąpi nazajutrz. Rzeczywiście dżuma nie ustała nazajutrz, ale wyglądało na to, że słabnie szybciej, niż na zdrowy rozsądek można się było spodziewać.

Naprawdę trudno było orzec, czy chodzi o zwycięstwo. Należało jedynie stwierdzić, że choroba odchodzi tak samo, jak przyszła. (...) Jej rola w pewien sposób się skończyła.

Jednym dżuma wszczepiła głęboki sceptycyzm, od którego nie mogli się uwolnić. 

Ludność żyła w ukrytym wzburzeniu aż do 25 stycznia. W owym tygodniu statystyki spadły tak nisko, że po naradzie z komisją lekarską prefektura ogłosiła, iż epidemia uległa zahamowaniu.

(25 stycznia wieczorem miasto wypełniło radosne ożywienie. (...) Pod zimnym i czystym niebem nasi współobywatele wylegli hałaśliwymi i śmiejącymi się grupami na iluminowane ulice.

W chwili gdy wrzawa stała się się jeszcze głośniejsza i bardziej radosna, Tarrou przystanął. Po ciemnej jezdni biegł lekko jakiś kształt. Był to kot, pierwszy, jakiego widziano od wiosny. Zatrzymał się na moment pośrodku jezdni, zawahał, polizał łapę, przeciągnął nią szybko po prawym uchu, cicho ruszył w drogę i znikł w nocy. Tarrou się uśmiechnął. Mały staruszek także będzie zadowolony.


Należy przypuszczać, że wszystkie te urzędy, których praca została zakłócona podczas epidemii, będą miały kłopoty z rozpoczęciem normalnego funkcjonowania. Można sądzić również, że pojawi się wiele nowych problemów, dzięki czemu powstanie koniecznośc reorganizacji dawnych urzędów.


PROBLEMY TARROU
Miał gorączke, bolała go głowa. Powiedział do Rieux, że objawy są nieokreślone, ale może to być również dżuma.

- A izolacja, Rieux? - Nie jest pewne, czy pan ma dżumę. Tarrou uśmiechnął się z wysiłkiem

- Rieux pochylił się i uścisnął jego ramię. - Nie - rzekł. - Trzeba żyć, żeby być świętym. Niech pan walczy. (...) - Jak tam? - zapytał doktor. Tarrou wzruszył lekko szerokimi ramionami, wychylony nieco z łózka. - Cóż - odparł - przegrywam partię.

Rieux zaś miał tylko patrzeć, jak jego przyjaciel walczy.

W południe gorączka osiągnęła szczyt. Rodzaj kaszlu trzewnego wstrząsnął ciałem Tarrou, który zaczął pluć tylko krwią. (...) W przerwach między gorączką i kaszlem Tarrou od czasu do czasu patrzył jeszcze na przyjaciół. Ale wkrótce oczy jego otwierały się coraz rzadziej, a światło, które rozjaśniało wówczas jego spustoszoną twarz, stawało się wciąż bledsze. (...) Rieux miał już przed sobą tylko nieruchomą maskę, z której znikł uśmiech. Ten kształt ludzki, który był mu tak bliski, przebity teraz ciosami oszczepu, wypalony nadludzkim bólem, wykrzywiony przez wszystkie nienawistne wiatry nieba, na jego oczach zanurzał się w wodach dżumy, a on był wobec tej katastrofy bezsilny.

I w końcu łzy niemocy nie pozwoliły Rieux ujrzeć, jak Tarrou odwrócił się nagle do ściany i wydał głęboki jęk, jak gdyby gdzieś w nim pękła najważniejsza struna.

Tak więc jego matka i on będą się kochali zawsze w milczeniu. I ona umrze z kolei - lub on - choć przez całe życie nie mogli posunąć się dalej w wyznaniu swej czułości. W ten sam sposób żył obok Tarrou i Tarrou umarł tego wieczora, zanim mieli czas naprawdę przeżyć swą przyjaźń. Tarrou przegrał partię, jak mówił. Ale on, Rieux, co wygrał? Wygrał tylko tyle, że poznał dżumę i pamiętał o niej, że poznał przyjaźń i pamiętał o niej, że poznał czułośc i pewnego dnia będzie mógł sobie o niej przypomnieć. Wszystko, co człowiek może wygrać w grze dżumy i życia, to wiedza i pamięć. Może to właśnie Tarrou nazywał wygraniem partii!


Śmierć żony rieuxa
-Trzeba, żebyś wyjechał odpocząć tam, w góry. - Oczywiście mamo. Dlaczegóż by nie?
 
Ciepło życia i wizerunek śmierci, oto wiedza. 

Dlatego też doktor Rieux przyjął rano ze spokojem wiadomośc o śmierci żony. Był w gabinecie. (...) Potem powiedział matce, żeby nie płakała, że się tego spodziewał, ale że to mimo wszystko jest trudne. Mówiąc, wiedział po prostu, że w jego cierpieniu nie było niespodzianki. Od miesięcy i od dwóch dni był wciąż ten sam ból, który trwał nadal.


KONIEC DŻUMY
O świcie, w piękny poranek lutowy, bramy miasta otworzyły się wreszcie, co zostało powitane entuzjastycznie przez ludność, dzienniki, radio i komunikaty prefektury. (...) Zorganizowano wielkie zabawy w dzień i w nocy. Jednocześnie pociągi zaczęły dymić na dworcu, a statki z dalekich mórz kierowały się w stronę naszego portu, na swój sposób podkreślając, że dla wszystkich, którzy cierpieli rozłąkę, ten dzień jest dniem wielkiego połączenia.

Ci zaś, co oczekiwali ich w pokoju lub na peronie, jak Rambert, którego żona uprzedzona od tygodni zrobiła wszystko co trzeba, żeby przyjechać, czuli tę samą niecierpliwość i niepokój. Rambert czekał bowiem z drżeniem na chwilę, kiedy porówna tę miłośc czy czułośc, przez miesiące dżumy sprowadzoną do abstrakcji, z istotą z ciała, która była jej podporą.

W pewnym sensie miał (Rambert) poczucie, że dżuma skończyła się zbyt brutalnie, zabrakło mu przytomności umysłu.

Na tym peronie dworca, gdzie rozpoczynali na nowo życie osobiste, czuli jeszcze łączność ze sobą, wymieniając spojrzenia i uśmiechy. (...) Kiedy pociąg stanął, skończyła się niemająca końca rozłąka, która często zaczynała się na tym samym dworcu.

Rambert nie miał czasu spojrzeć na istotę biegnącą ku niemu, gdy już przypadła do jego piersi. I trzymając ją co sił, przyciskając do siebie tę głowę, której znajome włosy tylko widział, dał upust łzom, nie wiedząc, czy są to łzy szczęścia, czy zbyt długo tłumionego cierpienia.

Przytuleni do siebie wrócili do domów, ślepi na resztę świata, z pozoru triumfując nad dżumą, zapominali o całej męce.

Wszyscy krzyczeli lub śmiali się. Zapasy życia, które robili przez te miesiące, żyjąc życiem utajonym, zużywali dziś, w ten dzień, jakby był on dniem zmartwychwstania. Nazajutrz rozpocznie się zwyczajne życie, a wraz z nim przezornośc.

Rieux: Jego zawód się nie zmienił; nie ma urlopu dla chorych. W pięknym i delikatnym świetle spływającym na miasto unosiły się dawne zapachy pieczonego mięsa i anyżowego alkoholu. Wokół niego wesołe twarze obracały się ku niebu. Mężczyźni i kobiety czepiali się siebie, z rozpłomienionymi twarzami, niespokojni, w krzyku pożądania. Tak, dżuma skończyła się wraz terrorem, i te splatające się ręce mówiły, że była ona wygnaniem i rozłąka w głębokim sensie słowa.

Byli wśród nich na pewno tacy, co nadal szli przez miasto samotni, bez kogoś, na kogo czekali.

I Rieux, skręcając w ulicę Granda i Cottarda, myślał, że jest sprawiedliwie, by przynajmniej od czasu do czasu radość wynagradzała tych, którym wystarcza człowiek i jego biedna i straszna miłość.


Ta kronika dobiegła końca. Czas więc, żeby doktor Bernard Rieux wyznał, że jest jej autorem.
 

niespodziewana strzelanina
Kiedy doktor Rieux, opuściwszy wielkie, hałaśliwe i świętujące ulice, skręcał w ulicę Granda i Cottarda, zatrzymał go kordon policjantów. Tego się nie spodziewał. Przy dalekich odgłosach święta dzielnica wydawała się cicha i Rieux wyobrażał sobie, że jest tak samo pusta, jak niema. Pokazał swój dowód. - Niemożliwe, panie doktorze - powiedział policjant. - Jakiś wariat strzela do tłumu. Ale niech pan tu zostanie, może pan być potrzebny.

- Dlaczego strzelają? - zapytał Rieux policjanta. - Żeby odwrócić jego uwagę. Czekamy na wóz z potrzebnym sprzętem, bo strzela do tych, którzy próbują wejść przez bramę. Zranił policjanta. - Dlaczego strzelał? - Nie wiadomo. Ludzie bawili się na ulicy. Gdy strzelił pierwszy raz, nie rozumieli. Przy drum strzale - krzyki, ranny, i wszyscy uciekali. Wariat, co tu gadać!

W chwilę potem mały mężczyzna znalazł się na środku jezdni, wreszcie nogami na ziemi; policjanci wykręcili mu ręce do tyłu. Krzyczał. Jakis policjant podszedł do niego i zcałej siły uderzył go dwa razy pięścią, statecznie, z pewną starannością. - To Cottard - wybełkotał Grand - Zwariował. Cottard upadł. Policjant kopnął z rozmachem kupę leżącą na ziemi.

(...) - Ale co się stało z pańskim kolegą, doktorze? Wystrzały dobiegały aż do nich, ale były to pokojowe odgłosy: dzieci rzucały petardy. - Umarł - rzekł doktor, opukując chrapiącą pierś (...) Na dżumę - dodał Rieux. - Tak - przyznał stary po chwili - najlepsi odchodzą. Takie jest życie.. Ale to był człowiek, który wiedział, czego chciał.

Ta noc nie była tak różna od nocy, kiedy Tarrou i on przyszli tu, by zapomnieć o dżumie. Ale dziś morze szumiało głośniej u stóp skał. Powietrze było nieruchome i lekkie, wolne od brudnych powiewów, które przynosił ciepły wiatr jesienny. Zgiełk miasta wciąż uderzał o tarasy wraz z odłosem fali. Ale ta noc była nocą wyzwolenia, a nie buntu.

Cottard, Tarrou, ona, wszyscy, których kochał i stracił, martwi lub winni, byli zapomniani. Stary miał rację, ludzie są zawsze tacy sami. Ale w tym była ich siła i ich niewinnośc i mimo całego bólu Rieux czuł, że tu z nimi się łączy.

doktor Rieux postanowił napisać opowiadanie, które tu się kończy, żeby nie należeć do tych, co milczą, żeby świadczyć na korzyśc zadżumionych, żeby zostawić przynajmniej wspomnienie niesprawiedliwości i gwałtu, jakich doznali, i powiedzieć po prostu to, czego można się nauczyć, gdy trwa zaraza: że w ludziach więcej rzeczy zasługuje na podziw niż na pogardę.

Wiedział jednak, że ta kronika nie może być kroniką ostatecznego zwycięstwa. Może być tylko świadectwem tego, co należało wypełnić i co niewątpliwie powinni wypełniać nadal, wbreww terrorowi i jego niestrudzonej broni, mimo rozdarcia osobistego, wszyscy ludzie, którzy nie mogąc być świętymi i nie chcąc zgodzić się na zarazy, starają się jednak być lekarzami.

Słuchając okrzyków radości dochodzących z miasta, Rieux pamiętał, że ta radość jest zawsze zagrożona. Wiedział bowiem to, czego nie wiedział ten radosny tłum i co można przeczytać w książkach, że bakcyl dżumy nigdy nie umiera i nie znika, że może przez dziesiątki lat pozostać uśpiony w meblach i bieliźnie, że czeka cierpliwie w pokojach, w piwnicach, w kufrach, w chustkach i w papierach, i że nadejdzie być może dzień, kiedy na nieszczęście ludzi i dla ich nauki dżuma obudzi swe szczury i pośle je, by umierały w szczęśliwym mieście.



(167 stron z 293 w 1 dzień. 15.12.2023: 7 godzin czytania. 7.30 nauki łącznie).
:)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Szpilka ku chrześcijaństwu

W tym poście zostawiam ziarno zwątpienia religii chrześcijańskiej. Czytasz na własną odpowiedzialność. (na końcu znajdują się losowe pytania i notatki).        Na wstępie podrzucam 3 cytaty (2 cytaty nieznanego pochodzenia, oraz 1 od F.Nietzschego): ,,Kościół opiera się na ludziach o niskim poziomie mentalności i edukacji których świadomość ogranicza się do zdawania sobie sprawy z tego że żyją, że potrzebują jedzenia, ubrania i dachu nad głową. Taki podział niewiele różni się od poziomu zwierząt, ale kościołowi właśnie o to chodzi, żeby mieć stado bezwolnego bydła, który bez zastrzeżeń przyjmie każde kłamstwo, wykona każde polecenie, nie zadaje żadnych pytań, nie podważa jego autorytetu, i nie dyskutuje. Kościołowi nie zależy na inteligentnych wyznawcach, to ksiądz ma być inteligentny, bo ma inteligentnie manipulować ludźmi i obdzierać ich z pieniędzy tak inteligentnie, żeby się nie połapali że padają ofiarom pospolitego oszustwa,,. ,,Co może przekonać chrześcijanina używ

Czemu istnieje zło, jeżeli istnieje Bóg? (Teodycea)

Skąd tyle zła na świecie? Dlaczego zło istnieje? Inaczej, spoglądać będą na to osoby wierzące w Boga (Teiści) a inaczej niewierzące (Ateiści).     BÓG : Dla chrześcijan, jak i pozostałych monoteistów od wieków jedna rzecz była absolutnie pewna, źródłem pewnego dobra jest Bóg, skąd się jednak wzięło zło? - tutaj sprawa się nieco komplikuje. Wszystko można zawsze zwalić na Szatana, złego ducha, czy inne diabelstwo, ale same jego istnieje rodzi pewien paradoks. Bóg stwórca, najwyższy ojciec, przez wszystkie religie mono uważany jest za byt: - Doskonały - Wszechmocny - Wszechwiedzący - Wszechdobry   Jak w takim razie można pogodzić te wszystkie cechy z istnieniem zła?     Dlaczego Bóg pozwala na zło?  Czy Bóg o nim nie wie? - Wtedy nie byłby wszechwiedzący. Czy nie może nic z nim zrobić? - Wtedy nie byłby wszechmocny. Czy może nie chce nic z nim zrobić? - Przecież miał być wszechdobry.     Istnieje cała gałąź teologii zwana - teodyceą, która zajmuje się wyjaśnianiem paradoksów współistni